Henryk Seweryniak
Nie lubię „Szkoły Ateńskiej” Rafaela. Za dużo w niej zabawy perspektywą. Za dużo, jak na mój gust, teatralnych póz i banalnych charakterystyk postaci.
Na przykład taki Sokrates.
Stoi z boku, plecami odwrócony do Platona… Rafael chciał przez to chyba powiedzieć, że w przeciwieństwie do swojego wielkiego ucznia i admiratora, Sokrates był mistrzem konkretu, a nie górnolotnych idei. Tak proste, że aż banalne. Artysta odział go w rodzaj habitu koloru verde bottiglia, jak mawiają Włosi – „zielonego butelkowego”. Nadaje to postaci Ateńczyka kształty ascetycznego Savonaroli, zapalczywego kaznodziei z Florencji, uważanego z twórcę współczesnej apologetyki.
Sokrates stoi, otoczony grupą młodych słuchaczy. Alkibiades, którego malarz przedstawił opierając się na rzeźbie zachowanej na rzymskim Kapitolu, przybrawszy go pierwej w wojenny rynsztunek, z podziwu aż otworzył usta. Jego młodzi towarzysze też słuchają, choć już bez tej pasji prymusa i wybrańca. Niski, starszy gość, może filozof Anthistenes, a może ktoś przysłany na „przeszpiegi” przez ateński dikasterion, pozostaje sceptyczny. Tak to
Rafael ilustruje słowa Sokratesa z „Apologii”:
[…] chodzą za mną młodzi ludzie, którzy najwięcej mają wolnego czasu, synowie co najbogatszych obywateli; nikt im chodzić nie każe, ale oni lubią słuchać, jak się to ludzi bada, a nieraz mnie naśladują na własną rękę i próbują takich badań na innych. Pewnie — znajdują mnóstwo takich, którym się zdaje, że coś wiedzą, a wiedzą mało albo wcale nic. Więc stąd ci, których oni na spytki biorą, gniewają się na mnie, a nie na nich: mówią, że to ostatni łajdak ten jakiś Sokrates i psuje młodzież.
W kontakcie z tą grupą pozostaje następna, złożona z trzech osób. Zwraca w niej uwagę przypominający Hermesa półnagi młodzian ze zwojem rękopisu i kilkoma księgami w dłoniach. Towarzyszy mu człowiek w czapce, może miłośnik, może sprzedawca owych ksiąg, a może po prostu jedno i drugie. Młody człowiek z grupy Sokratesa odsyła ich jednak gestem, zdającym się mówić: nie jesteśmy zainteresowani, nie bardzo lubimy czytać…
A Sokrates? Sokrates rzeczywiście mówi. Mówi i mówi, wylicza na palcach argument za argumentem. „Po pierwsze…, po drugie…, po trzecie…”. Jego twarz, to twarz człeka pospolitego i gdyby nie to dostojne otoczenie, można by naprawdę dostrzec w nim „łajdaka”, którym się sam przezwał. Nie łajdak on jednak, tylko zapalczywy polemista, apologeta. Stoi z profilu, więc widzimy tylko jedno jego oko… złe, ostre, rozpalone oko cyklopa albo kogoś, kto debatując, ujawnia swoje szaleństwo… Podobny ni to do Savonaroli, ni to do kogoś, kto ma moc rzucać urok… Grecy mają na to swoje słowo: μάτιασμα. Włosi też – malocchio….
Greckie μάτιασμα, włoskie malocchio – złe oko, miałożby być symbolem apologii?
Mówią, że rysy twarzy Sokratesa Rafael zaczerpnął z dobrze znanych w renesansowym Rzymie rzeźb starożytnych mistrzów. Kilka z nich zachowało się do dziś. Sokrates wygląda jednak na nich bardziej jak jowialny, dobrotliwy starzec, koło sześćdziesiątki, krępy i dość potężny. Najłatwiej go sobie wyobrazić, gdy w jakiejś ludowej tawernie palcami, którymi przed chwilą odliczał na ateńskiej ulicy kolejne argumenty, rwie sztukę mięsa i popija je potężnymi haustami słodkiego, czerwonego wina. Na twarzy filozofa-apologety rysuje się lekki uśmiech zadowolonego z życia zwycięzcy ulicznych pojedynków, który dobrze wie, że prawda jest nienegocjowalna; że nie zależy ani od nastrojów społecznych, ani od przewagi fizycznej, ani od wyroków sądu, ani nawet – jak to siedemnaście wieków później wykaże cytowany w wykładzie ratyzbońskim Benedykta XVI cesarz Manuel II Paleolog – od woli bogów.
Dlatego i śmierć mu niestraszna, i pewny swego może mówić ateńskim sędziom:
Jeśli mnie skażecie, to niełatwo znajdziecie drugiego takiego, który by tak, śmiech powiedzieć, jak bąk z ręki boga puszczony, siadał miastu na kark; ono niby koń wielki i rasowy, ale taki duży, że gnuśnieje i potrzebuje jakiegoś żądła, żeby go budziło.
Owszem, „śmiech powiedzieć”…
Czy definicję apologii jako żądła gza czy boskiego bąka można wypowiedzieć nie wybuchając śmiechem lub przynajmniej robiąc perskie oko? I czy można nie przenieść tej opowieści kilkanaście wieków później, w świat Gilberta Keitha Chestertona – naszego bezpośredniego już przodka w apologijnej genealogii? Można. Podobieństwa są uderzające… Stateczna Encyklopedia Britannica wspomina, że Chesterton był znany „ze swojej żywiołowej osobowości i korpulentnej sylwetki”. Jego świat, to świat miłości do tłustych kotletów i żelaznej logiki, cygar, pubów i ironii, gorzkiej mądrości i śmiechu. George Weigel opowiada, że autor „Obrony rozumu” często spędzał wieczory w pubie o wdzięcznej nazwie Old Cheshire Cheese przy londyńskiej Fleet Street. My również – dodaje Weigel – powinniśmy tam zawitać, bo
świat katolicki to znacznie więcej niż tylko kościoły. Jest to także świat bibliotek i sypialni, gór i morskich wybrzeży, galerii i boisk sportowych, sal koncertowych i cel mnichów […]. Gdybyś przyszedł do Cheshire Cheese na początku dwudziestego wieku, […] mógłbyś mieć szczęście spotkać G.K. Chestertona, często z jego bratem Cecilem i ich przyjacielem Hilarym Bellokiem: trzech ludzi przekonanych, że prawdy, które zgodnie z zamiarem Bożym mamy odkryć na tym świecie, odkrywa się nie tylko w kościołach czy salach wykładowych, ale także w miejscach takich jak Old Cheshire Cheese – miejscach serwujących dobre jadło i dobre napitki, co usposabia do dobrego koleżeństwa i dobrej rozmowy.
Opowiadając o Chestertonie, nie sposób nie wspomnieć, jak niskie mniemanie miał o szkole, o nauce akademickiej czy dziennikarstwie.
Pisać litery – angielskie, greckie – nauczył się w domu, gdy był jeszcze dzieckiem, z ochotą, ot tak dla zabawy. Inne poznawał w okresie powszechnie określanym mianem „edukacji”, czyli wtedy, kiedy ktoś – jak to określa – kogo nie znasz, próbuje uczyć cię czegoś, czego poznać nie masz żadnej ochoty. A początkującemu dziennikarzowi Chesterton poleca: powinien napisać jeden artykuł do „Sporting Times”, a drugi do „Church Times”. I zamienić koperty. Jeśli któryś z nich zostanie przyjęty, może śmiało rozpoczynać karierę. Tak było w jego przypadku – wspomina w genialnej „Autobiografii”, którą teraz opowiadam i do której czytania zachęcam. Naprawdę genialnej, jeśli tylko uda się przedrzeć przez zanadto skrzętnie opisywany przezeń świat XIX-wiecznej Anglii, jej myślicieli, polityków, wojen i kolonii, artystów i poetów. Poczuje się wtedy to świeże powietrze, jakiego doświadczamy po czerwcowej burzy. Pisał więc Chesterton w liberalnej, nonkonformistycznej gazecie, jaką było ongiś „Daily News”. Opowiadał tam o francuskich restauracjach i katolickich katedrach. Czytelnicy byli zachwyceni, bo nigdy wcześniej o tym nie czytali. Pisał też w jakiejś lewicowej, laburzystowskiej gazecie, broniąc średniowiecznej teologii i rzeczy, o których tamtejsi czytelnicy też nie słyszeli. I znowu piano z zachwytu. Największym bowiem problemem gazety jest to – podsumowuje G.K.– że za dużo w niej rzeczy, które do niej pasują (s. 222).
Jak Chesterton patrzy na apologię?
Ciśnie mi się na usta jedno ciepłe słowo: z lubością. Wielu wstydzi się być apologetami. Może dlatego, żeby nie wyglądać jak Sokrates na „malunku” Rafaela. Jeszcze inni chcą być naukowcami, a apologia to coś zbyt lekkiego jak na ich gusta. Tym od razu dedykuję pewną przypowiastkę „starego mistrza”:
powaga nie jest cnotą. Stwierdzenie, że powaga jest grzechem, byłoby co prawda herezją, ale herezją w miarę rozsądną. W rzeczywistości branie samego siebie poważnie stanowi naturalną skłonność, ponieważ jest to coś najłatwiejszego pod słońcem. O wiele łatwiej napisać dobrego wstępniaka do <Timesa> niż dobry dowcip […]. Powaga wypływa bowiem z ludzi w sposób naturalny, natomiast śmiech wymaga wysiłku. Łatwo jest być ciężkim; trudno być lekkim. Upadek szatana był spowodowany siłą grawitacji – upadł pod własnym ciężarem; jego ciężar wzrósł do tego stopnia, że już nie mógł go udźwignąć.
Chesterton nie wstydził się być apologetą. Pod koniec „Autobiografii”, już na czterechsetnej stronicy, wyzna: „nie jest to książka apologetyczna, jakich napisałem już kilka i – jeśli przyjaciele i krewni nie powstrzymają mnie siłą – prawdopodobnie napiszę jeszcze kilka”. I napisał. Ale na początku tej roboty zaznaczy: „jako apologeta jestem przeciwieństwem apologetyczności”. Co to znaczy? Że do apologii zalicza też to, co nazywa się przesądami religijnymi; że jest dumny z tak zwanej mariolatrii, ponieważ już dawno wniosła ona do religii to, co „teraz poniewczasie podejmuje i wykrzywia feminizm”; że z dumą wierzy „w konfesjonał i papiestwo” (s. 95-96).
Apologia ma być logiczna.
Logika – pisze Chesterton – zbyt często przedstawia się jako chudego i lodowatego osobnika o bladej cerze. Zarówno moje własne doświadczenie, jak i historia na ogół wskazują, ze dar jasnego i spójnego myślenia posiadają właśnie ludzie pełni energii i serdeczności.
Z wspomnianą wyżej lubością Chesterton cytuje jednego ze swoich szkockich kolegów – katolika, którego złośliwie pytano, czy Kościół nie był czasem aż tak zepsuty, że rzeczywiście potrzebował Reformacji. Na co tamten: bez wątpienia. Jak wielkie musiało to być zepsucie, skoro tolerowano tak długo katolickich księży Lutra, Kalwina i Knoxa (s. 226). Logika jest w prostocie. To nie ludzie tak nienormalni – twierdzi za swoim przyjacielem poetą Willim Butlerem Yeatsem – jak artyści, ale ludzie tak normalni jak chłopi, poświadczają istnienie świata duchowego: rolnik, który nazywa rzeczy poi imieniu, nazywa ducha duchem; drwal, który nie ma powodu, by kręcić, powie, że widział, jak duch wisielca kręcił się koło szubienicy. Oczywiście, można powiedzieć, że nasza wiara nie powinna opierać się na relacjach tak niedouczonych świadków. A jednak na podstawie relacji takich świadków wieszamy ludzi na szubienicy (s. 178) – kończy.
Apologia nie powinna też być kłótliwa.
O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie, bądź na dobrej stopie ze wszystkimi, wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, słuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść, unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha…
— śpiewała ongiś „Piwnica pod baranami” datowany na 1692 rok tekst znaleziony w starym kościele w Baltimore. „Strzeż się kłótliwych…”.
Tak właśnie myślał o apologii Chesterton. O swoim wybitnym bracie Cecilu napisał w „Autobiografii”, że gdy dowiedział się, że będzie miał brata, natychmiast przypomniał sobie o swoim wielkim zamiłowaniu do recytowania wierszy i oznajmił: „To dobrze. Teraz będę miał słuchacza”. Ale brat nie miał zamiaru tylko słuchać i często to Gilbert musiał jego słuchać. Dyskutowali „przez całe dzieciństwo i młodość”, wcześnie więc – wspomina – „omówiliśmy wszystkie tematy pod słońcem. Cieszy mnie – dodaje – że przez te lata nigdy nie przestaliśmy dyskutować i ani razu nie pokłóciliśmy się. Najgorsze w kłótni jest chyba to, że przerywa ona dyskusja” (s. 238).
Całe życie Chesterton ostro polemizował z poglądami Bernarda Shawa, autora „Pigmaliona”, zwolennika eugeniki, obrońcy stalinizmu, biorącego udział w tuszowaniu Wielkiego Głodu. „Dla mnie – wspomina Chesterton w autobiografii – od samego początku znajomość z Shawem oznaczała spór z jego poglądami; co ciekawe, darzę go przez to większym podziwem i sympatią niż większość ludzi, którzy z nim się zgadzają” (s. 271). Kilka stronic dalej: „aby podziwiać go tak ja, trzeba nie zgadzać się z nim tak jak ja. Chlubię się tym, że jest moim przeciwnikiem, jeszcze bardziej niż tym, gdyby był moim przyjacielem” (s. 275).
Jeszcze jeden przykład. Pod koniec „Autobiografii” znajduje się pyszna opowieść o tym, jak to w miasteczku Beaconsfield, w którym Chestertonowie mieszkali, postanowiono zbudować pomnik ku czci żołnierzy poległych podczas pierwszej wojny światowej. Jedni byli za postawieniem kamiennego krzyża, inni nie, bowiem był dla nich zbyt papistowski i dlatego proponowali zainwestowanie zebranych pieniędzy w pompę, publiczną fontannę, miejski autobus lub w klub dla byłych żołnierzy. Chesterton, przedstawiając argumenty za krzyżem, cytuje scenę z Dumy i uprzedzenia Jane Austen. Jeden z bohaterów, zapytany przez siostrę, tuż przed balem, czy nie byłoby rozsądniej, gdyby tańce na balu zastąpiono rozmową, odpowiada: „Byłoby to bardzo rozsądne, kochana siostrzyczko, niemniej mało przypominałoby bal”. Zwróciłem uwagę – kontynuuje Chesterton – że pompa może wydawać się bardziej racjonalna niż krzyż, ale ani trochę nie przypomina pomnika ku czci poległych. Klub, oddział szpitalny albo coś posiadającego własny, praktyczny cel, strategię i przyszłość nie będą tak naprawdę wcale pomnikiem ku czci poległych. „Jeśli ktoś uważa, że nie warto stawiać krzyża, niech jasno powie” (s. 290-292).
W końcu sprawa zakończyła się ustawieniem krzyża. Miała jednak także dalszy ciąg. Stronnictwo „antypapistowskie” szybko dostrzegło, że stojący na rynku Beaconsfield krzyż, to krucyfiks. Tego było już za wiele. A Chesterton znowu ze spokojem argumentował:
gdyby ktoś był gotów rozbić posąg Juliusza Cezara, a jednocześnie całować miecz, który go zabił, trudno byłoby przypuszczać, że jest wielbicielem Cezara. […]. To, że ktoś zgadza się na przedstawianie narzędzia egzekucji, a jednocześnie sprzeciwia się przedstawianiu ofiary, jest dziwne i złowieszcze, zarówno w przypadku Chrystusa, jak i Cezara […].
I dodawał, że cała ta sprawa stała się potem kropką nad „i” jego konwersji na katolicyzm. Nie chcę – mówił – żeby krzyż był kompromisem, ustępstwem, produktem ubocznym i dlatego nie chcę też być w Kościele (anglikańskim), w którym „wolno mieć krucyfiks”, w którym tylko toleruje się Maryję. „Chcę, by krzyż był chlubą i by nikt nie miał wątpliwości, że jesteśmy z niego dumni jak krzyżowcy stający pod Krzyżem naprzeciwko Półksiężyca” (s. 293-4).
To zaledwie kilka wypisków, wspominków…
Pomyślałem sobie, że ich przedstawienie będzie jednak rozsądniejsze niż uprawianie fenomenologii Frossardowego humoru albo odpowiadanie na pytanie, jaki śmiech przystoi apologecie. Czy śmiech, o który prosi się Sokrates ze „Szkoły ateńskiej” Rafaela, i śmiech Chestertona, który jeszcze słychać w Old Cheshire Cheese, nie jest najlepszym sposobem na spotkanie dialogu i apologii? Cheese….